CELEBRITY
Mówił mało, trafiał w sedno. Leo Beenhakker w polskiej kadrze

Życiorys Leo Beenhakkera był tak bogaty, że można nim było obdzielić kariery kilku trenerów, a i tak każda z nich okazałaby się niezwykła – pełna sukcesów, wielkich nazwisk i egzotycznych lokalizacji. W pamięci polskich kibiców holenderski szkoleniowiec zapisał się jako architekt pierwszego w historii awansu kadry narodowej do turnieju finałowego mistrzostw Europy.
W czasie jego kadencji kibice ponownie pokochali reprezentację Polski. Wyprowadzał nas z „drewnianych chatek”, na trybunach niosło się gromkie „Leeeo, Leeeo”, a jego zawodnicy ogrywali Portugalię czy Belgię. Stworzył z nieoczywistych postaci świetnych piłkarzy, prezentujących „international level”. Leo Beenhakker był postacią absolutnie nietuzinkową, wprowadził do polskiego futbolu powiew świeżości, a drużynę narodową po raz pierwszy w historii do turnieju finałowego mistrzostw Europy.
Selekcjoner na przekór
Do Polski Leo Beenhakker trafił w końcowym etapie swojej trenerskiej kariery. Jako piłkarz nie mógł pochwalić się sukcesami – występował jedynie w amatorskich klubach w Holandii i świadomy swoich ograniczeń bardzo szybko postawił na pracę szkoleniowca. Błyskawicznie pokonywał kolejne szczeble i jeszcze przed 40. urodzinami przez dwa lata prowadził legendarny Ajax AFC, sięgając z nim po mistrzostwo Holandii. W latach 1981-1985 prowadził Real Saragossa i FC Volendam, aż dostał szansę w kadrze narodowej, zastępując przez pewien czas Rinusa Michelsa. Choć „Oranje” nie zakwalifikowali się pod wodzą Beenhakkera do mistrzostw świata 1986, po Holendra sięgnął wielki Real Madryt.
Cóż to była za drużyna… Jose Antonio Camacho, Manuel Sanchis, Michel, Emilio Butragueno, Hugo Sanchez, Jorge Valdano, Bernd Schuster – to tylko niektóre z nazwisk, które Leo Beenhakker miał do dyspozycji. Efekt? Trzy mistrzostwa Hiszpanii, dwa Superpuchary Hiszpanii i Puchar Króla. Holenderski mag pracował później w wielu zakątkach świata – w Arabii Saudyjskiej, Meksyku czy Turcji. W 2005 roku przejął stery w reprezentacji Trynidadu i Tobago, którą poprowadził do historycznego awansu na mistrzostwa świata w Niemczech.
Na tym mundialu wystąpili także biało-czerwoni, jednak ich występ nie zakończył się najlepiej. Dwie porażki – z Ekwadorem i Niemcami – zamknęły Polakom drogę do fazy pucharowej. Łez nie otarło nawet honorowe zwycięstwo z Kostaryką. Z posadą selekcjonera pożegnał się Paweł Janas, a ówczesny prezes PZPN Michał Listkiewicz stanął przed trudnym zadaniem znalezienia jego następcy. Wówczas pojawiła się kandydatura Leo Beenhakkera. Nie spotkała się ona z ciepłym przyjęciem w środowisku trenerskim. Zdecydowana większość optowała za polskim szkoleniowcem, jednak Listkiewicz był przekonany o słuszności swego wyboru. Pozostawał pod wrażeniem wiedzy, klasy i charyzmy Holendra. Nieco na przekór prezes PZPN postawił na Beenhakkera, a ten odwdzięczył się w piękny sposób.
Trudne początki
Początki były jednak trudne. Leo Beenhakker musiał poskładać rozbitą mundialowym niepowodzeniem kadrę i wprowadzić do niej nowe twarze. Zaczął od towarzyskiej porażki z Danią, stając się przy okazji najstarszym selekcjonerem, który poprowadził reprezentację Polski w oficjalnym meczu. Nieco ponad dwa tygodnie później wystartowały kwalifikacje do turnieju finałowego mistrzostw Europy. Mistrzostw, w których Polacy nigdy wcześniej nie uczestniczyli. Nawet wybitne drużyny Kazimierza Górskiego czy Antoniego Piechniczka nie przebrnęły przez gęste sito eliminacji. Niewielu wierzyło, że uda się to zespołowi Beenhakkera, tym bardziej, że dwa pierwsze mecze zakończyły się rozczarowaniem. Porażka na własnym terenie z Finlandią i domowy remis z Serbią nie napawały optymizmem. – Przed meczem z Serbią wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że to może być spotkanie o „być albo nie być” nie tylko dla nas, ale również dla Beenhakkera – wspomina Wojciech Kowalewski, który strzegł polskiej bramki w starciu z Serbami. Remis, choć przyniósł tylko jeden punkt, pozwolił nieco odetchnąć. – Leo był z nas bardzo zadowolony. Przybił każdemu piątkę i powiedział, że dobrze zrealizowaliśmy zadanie. Wszyscy poczuliśmy, że w pewnym stopniu się przełamaliśmy. Nawet trener to widział. Nie powiedział tego na głos, ale on też czuł, że narodziła się drużyna, która może odnosić sukcesy – dodaje „Gibon”.